wtorek, 11 sierpnia 2009

Dla odmiany...

Witamy w San Juan Pied du Port / Donibane Garazi / Saint Jean Pied de Port


Dla odmiany od Madrytu – kawałeczek, odrobinka Francji. Wybraliśmy się tam w niedzielę, dosłownie na jeden dzień, do jednego małego miasteczka. jego powierzchnia to niecałe 3 km2. Wyobraźcie sobie, w czwartek podejmujemy decyzję, że w niedzielę jedziemy do Francji i po niecałych trzech godzinach podróży jesteśmy na miejscu. Wow. Nazwa tego miasteczka to po angielsku coś w stylu 'Saint John at the foot of the mountain pass'.

To, że wciąż jesteśmy w Kraju Basków, jest oczywiste. Na dodatek trafiamy w sam środek jakiejś baskijskiej fiesty. Przez środek miasta jadą sobie ludzie na koniach, kobiety tańczą jakiś specyficzny taniec, dzieci przebrane są w ludowe stroje, a samochody czekają w wielkim korku. Miasteczko jest maleńkie, ale pełne – ludzi, samochodów… To w tym miasteczku zaczyna się francuska część Camino de Santiago. Pireneje… Pireneje nas otaczają, podobnie jak duchota (nie ma słońca, ale czapa z chmur wisi nad naszymi głowami. Nie ma wiatru. Nie ma powietrza)
Obchodzimy miasteczko dosyć szybko. Uliczki są wąskie, obsiane sklepikami. Jest jeden kościółek - Notre-Dame-du-Bout-du-Pont, stojący tuż obok jednej z bram, Porte d'Espagne.


Znowu w oczy rzuca się skromny wystrój. Tak, to gotyk. Msze tutaj odbywają się raz na jakiś czas (jest dokładna rozpiska, w której miejscowości o jakiej godzinie i w którą niedzielę są msze). Idąc pod górę mija się miliony barów, sklepów z pamiątkami i hosteli. A na górze – dawne więzienie (przerobione na szkołę, ależ trafiony pomysł, hi hi),


oraz owce, spokojnie leżące pod mikrodomkiem.


Nie można nie wspomnieć o widokach, o górach tonących w chmurach, o czerwonych dachach, o pięknej zieleni...


Na ulicach słychać mieszankę języków, o uszy obija się nam francuski, hiszpański, baskijski, angielski, niemiecki, a momentami polski (ha, to nie tylko nasza zasługa!) Przez środek miasta płynie rzeczka (Nive), a na niej znajduje się most. Z mostu jest cudowny widok na stare kamieniczki, z uroczymi balkonami, wychodzącymi... na rzekę.


Hałas, hałas, okropny hałas – ale to nic, miasteczko jest przeurocze. Można się w nim zakochać.


piątek, 7 sierpnia 2009

Madryt, dzień drugi

Rankiem wybraliśmy się metrem na przystanek o wdzięcznej nazwie Santaigo Bernabeu. I tak, niektórzy wiedzą już, o co chodzi. O zwiedzanie stadionu Realu Madryt! jakże byśmy mogli odpuścić sobie taką frajdę! Oraz pewną dawkę przygnębienia, że u nas tak nie ma...

Wstęp kosztował 15 euro, od osoby, ale warto było. Stadion jest ogromny i piękny. W środku - muzeum i masa trofeów. Puchary i pucharki, złote piłki, zdjęcia... I polski element, czyli Dudek (na plakacie, of kors). Wyszliśmy na murawę, na trybuny.. Chciano nas naciągnąć na zdjęcia (jedo - mieliśmy trzymać Puchar Europy, drugie - fotomontaż z Dudkiem), ale jedno takie kosztowało 11 euro (masakra?). Więc zadowoliliśmy się zdjęciami wykonanymi przez siebie samych. odwiedziliśmy też sklepik, ale ceny były dość wysokie (koszulka - do 90 euro... ), ja zadowoliłam się kubeczkiem dla taty (do kolekcji) i koszulką dla brat, Szymon jako facet niemiłujacy piłki nożnej nie zaupił dla siebie nic. Cóż. Będzie miał jeszcze szansę w Barcelonie.

Po zwiedzaniu i posileniu się polecieliśmy do Muzeum del Prado, oglądać obrazy. Nudnawe trochę, i podpisy po hiszpańsku, więc niczego nie można się dowiedzieć, kiedy coś cię zafascynuje. Gratuluję idei. Dobrze, że weszliśmy za darmo (karta studencka:D) Obraazy Goi (Maja vestida i Maja desnuda) - bardzo ładne, aczkolwiek to zupełnie nie mój styl (ekspresjonizm i to, co po nim, to lubię, no ale każdy ma swoje ulubione dzieła). Sporo obrazów El Greco, Tycjana i Velazqueza - pasjonaci mogą buszować tu godzinami. Także w tym muzeum wisi obraz Rubensa "Trzy Gracje" - i faktycznie, jest uroczy. Tylko Szymon się trochę irytował, kiedy zaczęłam swoje krągłości porównywać z ichniejszymi:D "Panny dworskie" velazqueza to faktycznie ciekawy obraz, ale tak jak mówiłam, nie mój styl.

Można rozłozyć zwiedzanie tego muzeum na kilka dni, jeśli ktoś jest miłosnikiem sztuki, mozna także skupić się na najważniejszych dziełach.
oczywiście, fotek nie wolno pstrykać.

Omijając muzeum Thyssen-Bornemiusza (z przewodnika wynikało, że nie ma tam nic ciekawego dla nas, a czas nas gonił. Nogi trochę odmawiały posluszeństwa) pomaszerowaliśmy do parku Retiro, gdzie ponoć odpoczywają wszyscy mieszkańcy Madrytu. Na trawnikach, na których ponoć nie wolno biwakować, koczowały masy ludzi. W różnym wieku, różnej płci i różnej orientacji, oczywiście, zero barier, nikt się z niczym nie krył. Miłe to było i już. W parku zahaczyliśmy o kawiarnię, z której widac było jeziorko i Monumento a Alfonso XII (po jeziorku można popływać łódkami), nastepnie poszliśmy do miejsca pamięci - miejsca, gdzie po tragedii w 2004 roku posadzono 192 drzewka, by upamiętnić ofiary. Czułam się tam bardzo dziwnie. Jakby drzewka żyły, oddychały, jakby miały serca, tylko ten bezruch i cisza, i zero wiatru. Niesamowite. Chciałam tam zostać i uciekać jednocześnie, nie naruszać ich intymności, prywatności. Poszliśmy zatem zobaczyć jedyny na świecie pomnik Upadłego Anioła. A potem do Centro de Arte Reina Sofia. Wow, tutaj miałam co robić! Picasso przede wszystkim, wspaniała Guernica, ktora zapiera dech w piersi. Bo jest duża. Bo jest na niej masa szczegółów. Można stać i się gapić, a i tak się wszystkiego od razu nie zauważy. Śmiałam się jak norka przy obrazie Dalego "Wielki masturbator" - kiedy starsze panie z Rosji robiły sobie zdjęcia przy tymże dziele sztuki, kiedy ludzie stali, patrzyli i nagle dostrzegali, co JEST na tym obrazie i odchodzili w popłochu. Kiedy sama na początku nie wiedziałam, co się święci i kiedy odkryłam prawdę. urocze. To lubię w Dalim, że zawsze mnie zaskakuje. Nawet, kiedy wiem, że to Dali i że będzie coś ekstra na obrazie, to i tak zawsze jest WOW. Oczywiście, jest w tym muzeum więcej dzieł sztuki, ale nie mieliśmy sił i ochoty tam sterczeć, w wielkim tłumie ludzi (w sobotę po 14 wstęp jest darmowy dla wszystkich, i wszyscy postanowili z tego skorzystać:D)

środa, 5 sierpnia 2009

Madryt, część pierwsza

Madryt, dzień pierwszy.

Trasę wycieczki przygotowaliśmy skrupulatnie, żeby się nie nabiegać (w końcu było 40 stopni), nie namęczyć, a zobaczyć dużo. Podzieliłam miasto na trzy części, po jednej na każdy dzień. Wykonaliśmy plan minimum, zahaczając o kilka dodatkowych miejsc. Może to dlatego, że dość mało czasu spędziliśmy w muzeach, można tam siedzieć godzinami.

Wschodnia część miasta przypadła na piątek. Po śniadaniu (tuż po 10) ruszyliśmy, aby zobaczyć słynny Kilometr Zero, w samym sercu Madrytu. Niewielka tabliczka, łatwo ją przeoczyć, plus remont w okolicy przystanku metra Sol – a oczekiwałam ciszy i jakiegoś ogromnego bilboardu z informacją, że oto stoję przy kilometrze zero, stąd mierzy się odległości… frustrujące przeżycie, zatem uciekliśmy stamtąd w kierunku Desclazas Reales. Wycieczki po konwencie odbywają się tylko z przewodnikiem, a konwent otwarty jest od 10.30 do 12.45 (w piątki, w inne dni – także po południu), tak więc kupiliśmy bilety dopiero na 11.30 (studenckie po 4 euro sztuka, dla nie-studentów polecam kartę wstępu do Desclazes i Encarnacion, 12 euro). Warte zobaczenia, chociaż znajdują się tu głównie obrazy i dzieła sztuki zgromadzone przez założycielkę i późniejszych właścicieli. Przewodnik hiszpańskojęzyczny – prawdopodobnie są też wycieczki po angielsku. Po zwiedzeniu Monasterio Descalzas pomaszerowaliśmy do Encarnation, ale nie wchodziliśmy do środka, bo było już nieczynne, a poza tym – ponoć tam także są prawie wyłącznie obrazy.

Kolejnym punktem wycieczki był Pałac Królewski, Palacio Real, który jest ogromny! Jak w większości miejsc, nie można tam robić zdjęć, niestety. Weszliśmy do Pałacu za jedyne 3.5 euro (studenckie karty się przydają). Warta zobaczenia jest Zbrojownia, są tam zbroje rycerzy, zbroja dla psa, piękne zbroje dla koni, dużo broni. Komnat jest sporo, bardzo bogate wnętrza, niektóre zapierają dech, inne są tylko takie sobie. Przed pałacem jest piękny dziedziniec, ale w samo południe nie jest to idealne miejsce odpoczynku. Kawiarnia pałacowa jest oczywiście dość droga, ale nieźle zaopatrzona, zarówno w przekąski, jak i słodycze. Muzeum aptekarskie rozczarowuje, głównie słoiczki i kilka kolbek, plus maszyna do destylacji. Wszystko stare, ale niespecjalne. Obok pałacu znajdują się śliczne ogrody Sabatini, z uroczo przystrzyżonymi żywopłotami. Przerwa na obiad w jednej z knajpek blisko gmachu opery i po krótkiej sjeście powrót do zwiedzania – wycieczka ulicą de Bailen do egipskiej świątyni z IV wieku p.n.e. Tak, Egipt podarował Templo de Debod Hiszpanii za pomoc w wybudowaniu tamy na rzece. Ponieważ świątynia miałaby ulec zniszczeniu, rozebrano ją i kawałek po kawałku przewieziono do Hiszpanii. Robi wrażenie, ale jest miejscem dość dusznym i zatłoczonym. Zwiedzanie jest darmowe, ale godziny otwarcia są dość ograniczone (17-20 i 10-13). Obok jest fontanna, gdzie ochłody szukają ludzie przybywający do tego wysoko położonego punktu Madrytu. Rozciąga się stąd piękny widok na Pałac i resztę miasta. W parku obok można odpocząć – w cieniu drzew. Była prawie 20, ale słońce wciąż ostro grzało…

Dzielnie pomaszerowaliśmy w kierunku Pałacu, by zobaczyć Catedral Nuestra Seniora de la Almudena. Katedra jest wielka, pięknie lśni w słońcu, zwiedzanie jest darmowe (ale można wrzucić 1 euro, by pomóc w jej odnawianiu i utrzymywaniu). Posiada zdobione drzwi, ale wnętrza są nieciekawe (neogotyk). Na mosiężnych wrotach znajduje się relief upamiętniający konsekrację świątyni przez papieża Jana Pawła II w 1993 roku.

I tak zmęczeni, ale zadowoleni, wróciliśmy do naszego hostelu. Przed nami był przecież kolejny dzień szalonego zwiedzania…