poniedziałek, 27 lipca 2009

San Sebastian-Donostia

San Sebastian, czyli Donostia (w języku Basków), to nieduże, ale urocze miasteczko na północy, niedaleko od granicy z Francją, około 100 km od Bilbao. Postanowiliśmy je odwiedzić, ponieważ nasz przewodnik zasugerował, że warto. A jest tam co zwiedzać!
Wycieczkę rozpoczęliśmy od przyjazdu na niewielki dworzec autobusowy i przejścia wąskimi uliczkami w kierunku centrum miasta, obok Mostu Marii Cristiny. Minęliśmy po drodze śliczny park, od oceanu dzieliło nas kilka metrów. Zatrzymalismy się na dłuższą chwilę przy Katedrze Dobrego Pasterza. (Catedral del Buen Pastor)



Jej wystrój jest dość skromny, ołtarz jest wręcz ubogi. Boczne ołtarze robią za to wrażenie, są bogato zdobione, pozłacane. Uroczo prezentują się także witraże.
Dotarliśmy w końcu do Akwarium, które miało być pierwszym przystankiem w naszej podróży.

Gorąco polecam miłośnikom morza odwiedzenie tego oceanarium, można zobaczyć w nim kilkanaście gatunków rekinów (od małych rekinków psich do całkiem potężnych), masę różnych ryb, żółwi, węże wodne i śliczne płaszczki. Jest także szkielet wieloryba oraz wystawa modeli rozmaitych statków.

Przy odrobinie szczęścia trafić można na porę karmienia - dwóch nurków z ręki karmi wszystkie ryby, rekinom zaś podaje jedzenie na patyku. Wygląda to uroczo. Zwierzęta tłoczą się wokół nurków, którzy muszą być dość odważni, wchodząc pomiędzy wszystkie te bardziej i mniej bezpieczne stworzenia.
Tuż obok Akwarium jest muzeum, ale nie starczyło nam czasu na zwiedzenie go. Podobnie, można popłynąć łódką w mini rejs (około 1.5 euro), na wyspę świętej Klary.Wysepka jest bardzo mała, wygląda uroczo. Podobno jest dobrym miejscem na pikniki.
Kolejną rzeczą,którą w San Sebastian wypada zrobić, jest wejście na górę Monte Urgull, widoczną na zdjęciu poniżej.

Jest to swego rodzaju wyzwanie, kiedy słońce ostro praży, a osoba udająca się tam nie ma kondycji:). Radzę zabrać zapas wody i odpoczywać często, szczególnie idąc skrótami. Bo na górę można wyjść na dwa sposoby - albo łagodnym szlakiem dookoła, coraz wyżej i wyżej, albo schodkami (praktycznie pionowymi!). Oczywiście, wybraliśmy szybszą trasę po schodkach, aby czym prędzej wyjść na szczyt. Widok z góry, na port, ocean, plażę i miasto, był prześliczny, a intensywne kolory dodawały niezapomnianego uroku...

Kościółek na szczycie był bardzo skromny, trafiliśmy niestety na ślub i zostaliśmy delikatnie wyproszeni, więc nie mogliśmy wszystkiego dokładnie obejrzeć. Przeszliśmy się za to dookoła, podziwiając widoki i resztki twierdzy.

Bo na szczycie wzgórza znajdują się również ruiny twierdzy Castillo de Santa Cruz de la Mota założonej w XII wieku oraz wielka figura Chrystusa. Tak, z pewnością była to kiedyś twierdza obronna., o czym świadczą chociażby takie pozostałości:

Zejście z góry zajęło nam mniej czasu, niż przypuszczałam. Ruszyliśmy dalej, pośródmiejskiego hałasu, wąskimi uliczkami, na spacer po mieście...

niedziela, 12 lipca 2009

Santander


Pokaż/ukryj mini mapę

Z Bilbao do Santandera jest około 100 km. Nie przeszkadza to jednak klimatyzowanemu autobusowi dojechać tam w 70 minut (!). No cóż, najbardziej brakująca rzecz w Polsce - autostrady - są tam czymś tak powszechnym, że właściwie na nikim nie robią wrażenia. Przejazd kosztuje około 6,50 euro w jedną stronę. Trzeba się nastawić na dużo chodzenia - zrobiliśmy jakieś 12 km. Nie warto jechać tam przed 10 rano, ponieważ wszystko (poza plażą i parkiem przy pałacu) będzie pozamykane. Dodatkowo - trzeba dobrze zaplanować trasę, z uwagi na przerwę (sjesta?) w działaniu muzeów i innych atrakcji.

Santander to małe miasto, z pięknymi plażami, interesującymi zabytkami i pałacem, który jest podobno rezydencją letnią królów hiszpańskich. Nie wiem, żadnego nie widziałam. Na każdym rogu w tym miasteczku jest siedziba banku, wiadomo jakiego.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Muzeum Sztuk Pięknych (w soboty czynne od 10 do 13, wstęp wolny). Warto tam wejść, jest kilka dzieł godnych uwagi. Na poziomie -1 jest wystawa grafik, która na mnie nie zrobiła wrażenia. Ale część obrazów na wyższych poziomach faktycznie porywa.

Kolejnym punktem wycieczki była katedra Iglesia del Cristo. Niestety, czynna tylko do 13 (potem odbywały się śluby aż do 17), więc nie udało nam się dokładnie przyjrzeć wnętrzom. Oceniliśmy je na raczej skromne, wręcz surowe. Trafiliśmy na ślub - a co ciekawe, większość gości tłoczyła się pod kościołem.

(kliknij na obrazek, aby zobaczyć na mini-mapie lokalizację miejsca)

Następnie poszliśmy przez ogrody De Pereda do punktu informacji turystycznej, gdzie udało nam się zdobyć mapę. Pani informator coś nam zawzięcie tłumaczyła - oczywiście, po hiszpańsku. Szymon oddał się przyjemności jedzenia gigantycznego loda, ja zaś odpoczywaniu na ławce i podziwianiu widoków.

Mijaliśmy także całą masę uroczych latarni, które bardzo przypadły do gustu mojemu mężowi. Wręcz ryzykował życiem, żeby dostać się do jednej z nich.


Metalowy samowar szczególnie spodobał się damskiej części wycieczki.

Idąc nabrzeżem (Paseo De Pereda) dotarliśmy do Planetarium (zamkięte w lipcu, jaka szkoda...), Pałacu Festiwali (darowaliśmy sobie próby wdarcia się do środka), a potem poszliśmy w kierunku Muzeum Morskiego (wg przewodnika miało być nieczynne, ale okazało się, że w soboty jest otwarte od 10 do 19.30. Wstęp - 6 euro dorośli, 4 euro młodzież). Warto! Na dole - akwarium - piękne ryby, 180 gatunków morskiej zwierzyny, rekiny. Chociaż to najsłabsze akwarium, jakie do tej pory widzieliśmy (do tego na Rodos i w Paryżu jednak się nie umywa...), potem oszliśmy wyżej, oglądać kości wieloryba, masę modeli statków i stateczków, wyposażenie kajut i tym podobne ciekawe rzeczy. Niestety, brakowało nam podpisów choćby po angielsku.

Kolejny punkt wycieczki to plaża Magdaleny. Tam zrobiliśmy sobie porządny postój, pożywiliśmy się kanapkami, zanurzyliśmy stopy w lodowatej wodzie i poszliśmy dalej, do Pałacu.


Pałac i Ogrody Magdaleny są intrygujące - głównie z uwagi na kontrasty. Przy pałacu skwar, a kilka metrów dalej - klif, przy którym bardzo mocno wieje chłodny wiatr znad oceanu. Można przysiąść na chwilę, ale wtedy dopada człowieka ekstaza - z jednej strony upał, z drugiej ten wiatr. Na dole przepaść, z prawej piasek, dookoła zieleń... Cudownie!


Pałac jest piękny, duży. Niestety, nie wpuścili nas do środka. Chyba odbywał się tam właśnie spęd bardzo ważnych ludzi.


W pobliżu widać było niewielką wysepkę, a na niej - morską latarnię.



A na końcu - oglądaliśmy foki, lwy morskie i UWAGA - pingwiny. Foki radośnie pluskały się w wodzie, pływając a to na grzbiecie, a to na brzuszku. Co chwila jednak wynurzały się, ku uciesze turystów. Bo czyż nie są urocze?


Wiem, że brzmi nienormalnie, oglądanie pingwinów w Hiszpanii w niejednej osobie wzbudzi śmiech. Ale owszem, były tam, i na dowód - zdjęcie:)


Podróż powrotna trwała długo i składała się głównie z przystanków na ławeczkach. Słońce dopiekało ostro, efekty czego mam na skórze. Szkoda, że nie udało się zobaczyć Muzeum Archeologiczngo (czynne do 13), Muzeum Walk Byków (do 14), oraz krypt w Katedrze. Ale może kiedyś tu wrócimy...

Bo kocham morze!



niedziela, 5 lipca 2009

Plaże w Bilbao, część I

Plażować w Bilbao można w wielu miejscach. My na początek wybraliśmy plażę w Algorcie (metro: Algorta), kilka przystanków metrem od nas. Plaża piaszczysta, bez kamyczków. Zadbana, ale bez szaleństw. Widywałam ładniejsze. Praktycznie brak infrastruktury w postaci łazienek, sklepików i barów, co w zasadzie jest wadą, szczególnie jeśli chce się na tej plaży spędzić trochę czasu. Ale kilkadziesiąt metrów od plaży, idąc pod górkę, jest telepizza, która daje jedzenie na wynos. Niestety, gorzej z toaletą. Woda jest zimna, ale są odważni, którzy się kąpią.


Dziś wybraliśmy się przystanek dalej, na plażę (metro:)Bidezabal. (Miejscowość wciąż ta sama, Getxo, tx=cz) I to było TO!



Plaża śliczna, widoki urocze, klif w pobliżu zdobył serce mojego męża, który zaczął snuć plany wybudowania tutaj domku. Ale na początek wymyślił spacer po klifie. Na szczęście nie nakazał mi tam biec od razu, bo moje nogi i tak już dość mocno odczuwały trudny spaceru po mieście oraz zejście do plaży - 400 m w dół. Czułam jednak, że muszę zebrać siły na powrót.



A na plaży, jak to na plaży zwykle, rozebraliśmy się do bielizny, nazywanej szumnie strojem kąpielowym i przez dwie godziny mieliśmy zupełny relaks. Dupą do góry albo na dół, w każdym razie - na słoneczku.

Niedziela - Casco Viejo - Stare Miasto

Spacer po starszej części Bilbao zaczęliśmy około 14-tej. Z jednej strony był to dobry pomysł, bo uniknęliśmy skwaru, ale z drugiej - ważna informacja, której nie doczytaliśmy - kościoły mają sjestę od 14 do 17, zaś muzea w niedzielę są czynne tylko do 14. Dobrze, że przed nami jeszcze masa czasu na zwiedzenie Bilbao:)
Wysiedliśmy na Satutxu, skąd dotarliśmy najpierw do maleńkiego klasztoru karmelitów:


Potem zaczął się spacer do Basilica de Begona - było trochę pod górkę, ale ostatecznie udało się. Tyle, że bazylika miała właśnie przerwę. Poza tym, rośnie tam pełno drzew i ciężko ją sfotografować w całości.


Poszliśmy zatem na uroczy plac Jana XXIII. Tu pośród kwiatów i zieleni mogliśmy odpocząć na jednej z ławek. Niewielu tu ludzi, czuliśmy się przez większą część wycieczki, jak w opuszczonym mieście.


Z góry rozciągał się uroczy widok na miasto, góry i jeden z hoteli (rodzino, przybywaj!). Byliśmy bardzo wysoko, ale słoneczko dogrzewało mocno. Miasto jest położone uroczo, pomiędzy górami. Zabudowany jest chyba każdy metr kwadratowy.


Niestety, trzeba było schodzić. Po 213 schodach. Podobno, bo ja mam dziwne wrażenie, że było ich z tysiąc. Męczące to i bez dobrych butów nie polecam się tam wybierać.


Ja oczywiście często odpoczywałam, siadając na czym się dało i rozglądając dookoła. Można było dostrzec ciekawe rzeczy. Przystanek na polance zaowocował takim oto wspaniałym widokiem na miasto:


Potem doszliśmy do Placu Nowego, gdzie był mini-targ (głównie książki) i brzydki zapach (ach, Hiszpanie się nie cackają i w knajpach zużyte chusteczki, serwetki i papierosy rzucają na ziemię! Dlatego wieczorem bary są usiane kilkucentrymetrową warstwą brudów.). Niestety, zapiekanek tam nie mieli, poczułam, że to nie Kraków jednak.


Kolejne posiedzenie na schodach gotyckiej Katedry Santiago, pochodzącej z XII lub XIII wieku, która oczywiście też była zamknięta:


Chcieliśmy koniecznie znaleźć jakąś knajpkę, żeby poczekać przy kawie na koniec kościelnej sjesty. Ale nic z tego - otwartych było tylko kilka, a ludzie nie mając gdzie siedzieć, stali i pili piwo w tych ciasnych uliczkach starego miasta. O tym, że w pobliżu jest czynny bar, informował hałas, śmiech i delikatny zapach piwa.
Dlatego postanowiliśmy wrócić do mieszkania, a drugi raz zaatakować stare miasto w bardziej dogodnym czasie.


sobota, 4 lipca 2009

Sobota - Guggenheim Muzeum

Mieści się niedaleko przystanku Museo (ale nazwa przystanku pochodzi od innego muzeum, w którym jeszcze nie byliśmy). Użyteczna informacja:jeśli chcecie, aby autobus wam się zatrzymał na przystanku, musicie albo na niego pomachać, jeśli chcecie wsiąść (wsiadamy przednimi drzwiami, kasujemy bilet - instytucja kanara nie ma tu chyba racji bytu), albo nacisnąć przycisk w środku, jeśli chcecie wysiąść (środkowe drzwi). Wygląda na to, że wszystkie albo większość przystanków jest tutaj na żądanie.
Wstęp do muzeum kosztuje 7.50 dla studentów, 13 dla dorosłych - ceny mogą być zmienne, zależnie od ekspozycji.
Deszczowo dziś było, stąd ograniczyliśmy się do zwiedzania wnętrz. Muzeum jest ogromne, poświęciliśmy mu sześć godzin. W środku - sztuka nowoczesna. Na pierwszym poziomie ciekawe kompozycje z użyciem diod LED, wyświetlające słowa, frazy i zdania w kilku językach, warto na chwilę się zatrzymać, dając sobie szansę na obserwację wielu efektów. Wiszące samochody, i kompozycja zatytułowana Matter of Time, która według mnie nie przedstawia nic, za to bardzo podobała się Szymonowi.
Rada: nastawiać należy się na dziwne muzeum, sztukę nowoczesną, a nie oglądanie zabytków. Może być szokujące.
Na poziomie 1 znajduje się urocza kawiarnia, z bardzo mocną kawą i pysznymi kanapkami oraz przekąską quiche.
Jest tu też część z działami stworzonymi przez dzieci, a także ciemne pomieszczenia, gdzie można obejrzeć teledysk Jacksona, Nirvany i jakiegoś zespołu postpunkowego.

Poziom drugi sponsorują mieszkańcy Azji - duża część autorstwa Cai Guo-Qiang, rzeźby (rozpadające się) i pokazujące Chiny w czasie rewolucji kulturalnej... I piękna, wspaniała, zachwycająca część - malunki z użyciem prochu strzelniczego oraz filmy pokazujące używanie tego prochu na większą skalę (dały twórcy podwaliny pod przeniesienie wszystkiego na płótno). Jest też spory obraz i pokaz filmowy z otwarcia igrzysk w Pekinie. Piękne stopy w powietrzu, symbolizujące kolejne olimpiady, świetny efekt, kiedy krok po kroku stopy zbliżają się do stadionu...

Trzeci poziom - obrazy - imprsjonizm, ekspresjonizm, surrealizm. Niektóre zabawne. Przy innych można stać i gapić się, a i tak nie wiadomo, gdzie góra, a gdzie dół (trzeba zaufać tym, którzy wieszali je na ścianach). Jeden obraz Picasso. Nie wiem, gdzie w takim razie jest reszta. Kiedyś zwiedzę wszystkie galerie i znajdę.
Dalej filmy - jeden o kimś, kto zorganizował napad na bank 30 lat temu, a teraz o tym opowiada. Nawet podobno film o tym kimś powstał. Nie zrozumiałam, o co chodzi twórcy. No ale, Sztuka...

Ogólnie -warto było wejść, chociaż spodizewałam się czegoś innego. Byłam zaskoczona na każdym kroku. Dużo telewizji, dużo dziwacznych dzieł, które dla mnie nie są ani piękne, ani zachwycające, ani niecodzienne (ściana wylepiona reklamówkami... hmm...).

Jeśli jutro będzie słońce, to jedziemy na plażę. Następna notka - o pogodzie i komunikacji miejskiej w Bilbao:)

środa, 1 lipca 2009

Środa - Derio

Pierwszy dzień pracy!
Pobudka o 7.40, śniadanie, składające się z płatków z mlekiem i bagietki z serkiem. Pysznie. I na autobus do Derio. Po drodze zakup CrediTransu, czyli czegoś w rodzaju karty mpk, za całe 15 euro, jeździć można do wyczerpania tychże 15 euro. Po 30 minutach wysiadłyśmy w uroczej miejscowości, pomiędzy górami. Firma mieści się w ślicznym zakątku. Było sielsko, za oknami muczały krowy, dookoła zielono, drzewa... I słońce!
Nasi szefowie zabrali nas na pogawędkę o projektach, które robią, dali do poczytania kilka artykułów i odesłali do domu, ponieważ nie było speca od bhp, a bez speca nie wolno nam wejść do laboratorium. Musimy podpisać dokument, że w razie naszej krzywdy to nasza wina. Nie ma sprawy. Niech nam jeszcze powiedzą, czego nie dotykać, aby nie zepsuć:)
Laboratorium jest świetnie wyposażone. Jutro każda z nas ma dostać swój projekt, i będziemy działać. PCRy, hodowanie komórek, wyciszanie genów, immunohistochemia... zapowiada się bardzo ciekawie. Wszystkiego nas nauczą, wszystko pokażą. Są bardzo, bardzo mili, wytwarzają wokół siebie bardzo przyjazną atmosferę. Wszyscy, którzy tam pracują, cały czas się śmieją. Słońce jednak dobrze na ludzi działa.

Po południu - drzemka. Sama nie wiem, kiedy zasnęłam, było chyba ciut po 14, a obudziłam się o 16.30. Jak niemowlę. Już wiem, po co jest sjesta. Zakupy, gotowanie, pożeranie pysznego spaghetti, odpoczynek i obserwacja ogromnego deszczu, który spadł dość nagle (chmurzyło się co prawda, ale żadnej mżawki przepowiadającej.) O tym, że lunęło, świadczyły odgłosy z zewnątrz. Ludzie krzyczeli i chowali się, gdzie się dało.
Następnie wieczorna kawa. Jestem uzależniona od kofeiny! Po pięciu dniach bez kawy słaniałam się na nogach i miałam ciągoty w kierunku wyjadania ziaren kawy, gdybym takowe znalazła. Na szczęście jeden z licznych barów w okolicy rozwiązał problem. Ludzie tutaj faktycznie spotykają się wieczorami w knajpach, na każdym rogu jest bar, wszystkie zapełniają się około 20-21. Bardzo ciekawy zwyczaj.

Jedzenie w Hiszpanii jest dość tanie, ceny porównywalne z naszymi. A wędliny... Szaleję po prostu na ich widok. Od dawna pałam miłością do nieco surowego mięsa, a to wszystko tutaj jest niesamowicie pyszne. Podobnie sery - próbujemy nowych smaków, są tu rzeczy, których w Polsce nie ma. Albo są bardzo drogie, a tutaj to kwestia kilkudziesięciu centów. Mój żołądek jest bardzo szczęśliwy. Bagietka, masełko i szynka...

Czwartek i piątek
Pracy mam sporo, wychodzę o 18, w domu jestem na 19. Niewiele czasu na coś sensownego zostaje, jedynie włóczenie się po knajpach. Ludzie tutaj nie mają zwyczaju zapraszać znajomych do domu, spotykają się w barach, których jest pełno. Piją piwo lub wino, czasem kawę (ok. 1.5 euro za kawę z mlekiem, tyle samo za kieliszek wina), rozmawiają, często krzyczą, jest dużo śmiechu i dymu papierosowego. Spontaniczni, roześmiani. W barach często spotkać można ludzi po 70-tce, którzy korzystają z życia, ile wlezie.

Wtorek

We wtorek od rana biegaliśmy za kasą, bo bankomat, który miał ją wydawać, nie wydawał. Pan w banku kumał po angielsku (niebywałe!), wyjaśnił nam, że nie możemy używać tej karty tutaj, bo cośtam - potem okazało się, że karta jest podpięta pod konto w PLN, musiałam dzwonić i podpinać pod konto w euro. Chwilka roboty, ale masa stresu. Przy okazji - 40 minutowy spacer po mieście. Masa tu remontów, ale wszystko jest świetnie zorganizowane. Pełno podziemnych parkingów, co krok to rondo, miasto nie jest zakorkowane.
Po zamieszaniu udało nam się wprowadzić do naszego pokoiku. Mieszkanie dzielimy z pięcioma innymi osobami. Jednej z nich jeszcze na oczy nie widzieliśmy, a co ciekawe - nikt jeszcze jej nie widział, nawet ci, którzy mieszkają tu dwa tygodnie. Podobno jest dziewczyną. Dziewczyną-widmo.
Po południu pomknęliśmy na plażę. Ocean wciąż zimny, a ja wciąż gorąca, no bo słońce przypieka. Czuję się momentami jak kurczak na rożnie. Wracając do domu snułam marzenia o prysznicu i zalegnięciu w łożu, ale przy wejściu dopadła mnie Magda z mopem:) Wielkie porządki na wstępie. Tak, w kuchni znajdowały się stosy jedzenia, część przeterminowała się w lutym, takie wyrzuciliśmy (w porozumieniu z trójką innych lokatorów), resztę wystawiliśmy poza obręb lodówki, bo przestrzeń w lodówce była nam potrzebna. Do cholery, jedzenie niczyje, a my nie mamy się gdzie wcisnąć!
Potem zaś porządki w łazience, sytuacja podobna, multum cudzych kosmetyków. Nie sądzę, żeby wszystko należało do Dziewczyny-Widmo, póki co wszystko stoi pod pokojem. Gdyby coś było jej, to powinna sobie wziąć, nieprawdaż?
Poszliśmy spać koło północy. Nie było już widno:)