poniedziałek, 7 grudnia 2009

Szlachetna Paczka

Cześć,

Słuchajcie - jest taka ogólnopolska akcja - Szlachetna Paczka (http://www.szlachetnapaczka.pl). Akcja ta jest o tyle wyjątkowa, że jest konkretna i bezpośrednia (realizuje konkretne potrzeby danej rodziny i trafia wprost do niej).
 
Mój kolega (Piotr Leszczyński) jest liderem jednego z rejonów w Krakowie - magazyn Na Wzgórzach 1A. Na 80 rodzin potrzebujących na razie tylko 29 znalazło pomoc.
Może jesteś w stanie zorganizować pomoc dla którejś z rodzin? Tak naprawdę nie trzeba dysponować samodzielnie dużą gotówką. Wystarczy zebrać grupę znajomych, rodziny, kolegów z pracy, którzy się dołączą. Jest wielu ludzi, którym wydaje się, że ich 50 zł nic nie zmieni. 15 takich osób jest w stanie zrobić razem paczkę. W zeszłym roku średnia wartość paczki wynosiła 700zł.

Nie trzeba wiele, żeby odmienić czyjeś życie. Zorganizuj znajomych. Zróbcie razem paczkę. Niech te święta będą dla Was wyjątkowe również przez to, że będą wyjątkowe dla kogoś innego.

Bądź Szlachetny! Zrób paczkę!

środa, 25 listopada 2009

Daję radę

Choć nie jest lekko. wiję gniazdo, na razie w myślach. Uczę się i powtarzam, na głos, żeby zagłuszyć głos doktora Lubicza dobiegający zza ściany. Szlag mnie trafi z tymi sąsiadami. Może jednak dom zamiast mieszkania? Dom na jakimś cholernym zadupiu, z dala od cywilizacji?
Szukam.
W piątek idę izolować DNA z bakterii. Biedne gronkowce, zostaną przeze mnie zabite, by ukoić moją ciekawość.

piątek, 20 listopada 2009

Polska, Polska

Jest ostatnio słoneczna. Tydzień temu wyłam o słońce, bo ja ciągle mam wrażenie, że po dalekich przodkach odziedziczyłam chloroplasty i bez słońca po prostu zginę... Ginęłam więc przez ponad tydzień, a teraz się regeneruję. Przy otwartym balkonie chłonę wiosenne powietrze. Szaleństwo, wiosna w listopadzie, a jednak ten zapach przypomina mi późny marzec, kiedy wiem, że wiosna tuż-tuż.
Nie złoszczę się na słonko świecące mi prosto w monitor, nie złoszczę się, że znowu za ciepło się ubrałam. Bo jutro wszystko może się zmienić i znów będę marudzić, że żyję jak kret.

piątek, 16 października 2009

Szukam wolontariuszy!

Kopiuję Piotra:

"Jak już pisałem poszukujemy wolontariuszy do akcji Szlachetna Paczka. Aby pomoc mogła trafić do jak największej liczby rodzin potrzebujemy 30 wolontariuszy. Chwilowo nasz zespół liczy 14 osób, co bardzo łatwo przekłada się na to, że dostarczymy pomoc do połowy rodzin z tych zaplanowanych.

Dlatego apeluję do Was – włączcie się w akcję – pomnóżcie dobro na Święta.

Obowiązki wolontariusza wyglądają następująco:

  • 2 wizyty u rodziny – co ważne:
    • jest gotowa lista adresów – nie chodzimy i nie pukamy do drzwi na chybił trafił, tylko idziemy w konkretne miejsce,
    • wolontariusze zawsze chodzą parami, nigdy samodzielnie, więc nie będziecie zdani tylko na siebie,
  • wpisanie opisu rodziny do internetowej bazy,
  • opieka nad darczyńcą – kimś, kto chce przygotować paczkę (kontakt telefoniczny),
  • podczas finału (11-13 grudnia) obsługa darczyńcy w magazynie i dostarczenie paczki do rodziny.

Bądź szlachetny – zostań wolontariuszem!"


Bardzo Was proszę, jeśli możecie, albo znacie kogoś, kto może - zapraszam! Zespół jest bardzo fajny, dużo pracy nie ma, dacie radę!! Ja robię to pierwszy raz, trzeba się sprawdzić, oraz zrobić coś dobrego - czasem...

wtorek, 13 października 2009

Imagine

Hiszpania była piękna. Trochę inny świat. Krzykliwy, mało dyskretny. Życie zaczyna się po godzinie 23-ej. A zaczyna po 9-tej.
Tak, większość supermarketów i sklepów otwierana była o 9. Radośnie, jeśli ktoś chciał rano, polskim zwyczajem, pomaszerować po bułki.
Pseudozabawne były też niedziele - no bo w tym niekatolickim regionie sklepy są zasadniczo w niedziele nieczynne. Szybko się przyzwyczaiłam, że w sobotę muszę narobić zakupów na trzy obiady (no bo i na ponidziałkowy lanczyk do pracy). Owszem, było czynne u tzw. chińczyka, aczkolwiek dwa razy drożej, no i też - nie wszystko tam kupisz (na przykład mięsa nie, a jak wiadomo, dzień bez mięsa to dzień stracony). W sumie, nie zależy mi, u nas sklepy też mogą na niedziele pozamykać. Chociaż przyznaję, ten luksus rozpieszcza i powoduje, że nie muszę o wszystkim pamiętać w sobotę... I jakoś niekogo te zamknięte sklepy nie drażniły. A w sumie nie wiem, dlaczego je pozamykali. Na zbytnią religijność bym tego nie zwalała. No bo w takim kościele, na sumie (trwającej 35 minut, w tym 15 minut kazania), garstka osób (średnia wieku: 60 lat) plus my dwoje. Układ mszy taki sam, tylko czasem się siedzi, kiedy u nas się stoi, a klęczenie jest tylko raz. Plus komunia na rękę ofkors. Niby ten sam Kościół, a jednak różnice są.
'Barka' po hiszpańsku też brzmi fajnie.

niedziela, 4 października 2009

Come back

We came back from Spain.
Basque country was amazing. Mountains mixed with ocean, blue sky and horrible clouds, foggy or extremly hot days...
Days filled with work with wonderful people, a lot of nice talks (not only about science), fiestas and people on the street.
That's totally different world.
Now I have mess in my head and I don't really know, where I should spend my future. We will see. I do not say "I stay" or "I go"... At first I have to finish my studies.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Dla odmiany...

Witamy w San Juan Pied du Port / Donibane Garazi / Saint Jean Pied de Port


Dla odmiany od Madrytu – kawałeczek, odrobinka Francji. Wybraliśmy się tam w niedzielę, dosłownie na jeden dzień, do jednego małego miasteczka. jego powierzchnia to niecałe 3 km2. Wyobraźcie sobie, w czwartek podejmujemy decyzję, że w niedzielę jedziemy do Francji i po niecałych trzech godzinach podróży jesteśmy na miejscu. Wow. Nazwa tego miasteczka to po angielsku coś w stylu 'Saint John at the foot of the mountain pass'.

To, że wciąż jesteśmy w Kraju Basków, jest oczywiste. Na dodatek trafiamy w sam środek jakiejś baskijskiej fiesty. Przez środek miasta jadą sobie ludzie na koniach, kobiety tańczą jakiś specyficzny taniec, dzieci przebrane są w ludowe stroje, a samochody czekają w wielkim korku. Miasteczko jest maleńkie, ale pełne – ludzi, samochodów… To w tym miasteczku zaczyna się francuska część Camino de Santiago. Pireneje… Pireneje nas otaczają, podobnie jak duchota (nie ma słońca, ale czapa z chmur wisi nad naszymi głowami. Nie ma wiatru. Nie ma powietrza)
Obchodzimy miasteczko dosyć szybko. Uliczki są wąskie, obsiane sklepikami. Jest jeden kościółek - Notre-Dame-du-Bout-du-Pont, stojący tuż obok jednej z bram, Porte d'Espagne.


Znowu w oczy rzuca się skromny wystrój. Tak, to gotyk. Msze tutaj odbywają się raz na jakiś czas (jest dokładna rozpiska, w której miejscowości o jakiej godzinie i w którą niedzielę są msze). Idąc pod górę mija się miliony barów, sklepów z pamiątkami i hosteli. A na górze – dawne więzienie (przerobione na szkołę, ależ trafiony pomysł, hi hi),


oraz owce, spokojnie leżące pod mikrodomkiem.


Nie można nie wspomnieć o widokach, o górach tonących w chmurach, o czerwonych dachach, o pięknej zieleni...


Na ulicach słychać mieszankę języków, o uszy obija się nam francuski, hiszpański, baskijski, angielski, niemiecki, a momentami polski (ha, to nie tylko nasza zasługa!) Przez środek miasta płynie rzeczka (Nive), a na niej znajduje się most. Z mostu jest cudowny widok na stare kamieniczki, z uroczymi balkonami, wychodzącymi... na rzekę.


Hałas, hałas, okropny hałas – ale to nic, miasteczko jest przeurocze. Można się w nim zakochać.


piątek, 7 sierpnia 2009

Madryt, dzień drugi

Rankiem wybraliśmy się metrem na przystanek o wdzięcznej nazwie Santaigo Bernabeu. I tak, niektórzy wiedzą już, o co chodzi. O zwiedzanie stadionu Realu Madryt! jakże byśmy mogli odpuścić sobie taką frajdę! Oraz pewną dawkę przygnębienia, że u nas tak nie ma...

Wstęp kosztował 15 euro, od osoby, ale warto było. Stadion jest ogromny i piękny. W środku - muzeum i masa trofeów. Puchary i pucharki, złote piłki, zdjęcia... I polski element, czyli Dudek (na plakacie, of kors). Wyszliśmy na murawę, na trybuny.. Chciano nas naciągnąć na zdjęcia (jedo - mieliśmy trzymać Puchar Europy, drugie - fotomontaż z Dudkiem), ale jedno takie kosztowało 11 euro (masakra?). Więc zadowoliliśmy się zdjęciami wykonanymi przez siebie samych. odwiedziliśmy też sklepik, ale ceny były dość wysokie (koszulka - do 90 euro... ), ja zadowoliłam się kubeczkiem dla taty (do kolekcji) i koszulką dla brat, Szymon jako facet niemiłujacy piłki nożnej nie zaupił dla siebie nic. Cóż. Będzie miał jeszcze szansę w Barcelonie.

Po zwiedzaniu i posileniu się polecieliśmy do Muzeum del Prado, oglądać obrazy. Nudnawe trochę, i podpisy po hiszpańsku, więc niczego nie można się dowiedzieć, kiedy coś cię zafascynuje. Gratuluję idei. Dobrze, że weszliśmy za darmo (karta studencka:D) Obraazy Goi (Maja vestida i Maja desnuda) - bardzo ładne, aczkolwiek to zupełnie nie mój styl (ekspresjonizm i to, co po nim, to lubię, no ale każdy ma swoje ulubione dzieła). Sporo obrazów El Greco, Tycjana i Velazqueza - pasjonaci mogą buszować tu godzinami. Także w tym muzeum wisi obraz Rubensa "Trzy Gracje" - i faktycznie, jest uroczy. Tylko Szymon się trochę irytował, kiedy zaczęłam swoje krągłości porównywać z ichniejszymi:D "Panny dworskie" velazqueza to faktycznie ciekawy obraz, ale tak jak mówiłam, nie mój styl.

Można rozłozyć zwiedzanie tego muzeum na kilka dni, jeśli ktoś jest miłosnikiem sztuki, mozna także skupić się na najważniejszych dziełach.
oczywiście, fotek nie wolno pstrykać.

Omijając muzeum Thyssen-Bornemiusza (z przewodnika wynikało, że nie ma tam nic ciekawego dla nas, a czas nas gonił. Nogi trochę odmawiały posluszeństwa) pomaszerowaliśmy do parku Retiro, gdzie ponoć odpoczywają wszyscy mieszkańcy Madrytu. Na trawnikach, na których ponoć nie wolno biwakować, koczowały masy ludzi. W różnym wieku, różnej płci i różnej orientacji, oczywiście, zero barier, nikt się z niczym nie krył. Miłe to było i już. W parku zahaczyliśmy o kawiarnię, z której widac było jeziorko i Monumento a Alfonso XII (po jeziorku można popływać łódkami), nastepnie poszliśmy do miejsca pamięci - miejsca, gdzie po tragedii w 2004 roku posadzono 192 drzewka, by upamiętnić ofiary. Czułam się tam bardzo dziwnie. Jakby drzewka żyły, oddychały, jakby miały serca, tylko ten bezruch i cisza, i zero wiatru. Niesamowite. Chciałam tam zostać i uciekać jednocześnie, nie naruszać ich intymności, prywatności. Poszliśmy zatem zobaczyć jedyny na świecie pomnik Upadłego Anioła. A potem do Centro de Arte Reina Sofia. Wow, tutaj miałam co robić! Picasso przede wszystkim, wspaniała Guernica, ktora zapiera dech w piersi. Bo jest duża. Bo jest na niej masa szczegółów. Można stać i się gapić, a i tak się wszystkiego od razu nie zauważy. Śmiałam się jak norka przy obrazie Dalego "Wielki masturbator" - kiedy starsze panie z Rosji robiły sobie zdjęcia przy tymże dziele sztuki, kiedy ludzie stali, patrzyli i nagle dostrzegali, co JEST na tym obrazie i odchodzili w popłochu. Kiedy sama na początku nie wiedziałam, co się święci i kiedy odkryłam prawdę. urocze. To lubię w Dalim, że zawsze mnie zaskakuje. Nawet, kiedy wiem, że to Dali i że będzie coś ekstra na obrazie, to i tak zawsze jest WOW. Oczywiście, jest w tym muzeum więcej dzieł sztuki, ale nie mieliśmy sił i ochoty tam sterczeć, w wielkim tłumie ludzi (w sobotę po 14 wstęp jest darmowy dla wszystkich, i wszyscy postanowili z tego skorzystać:D)

środa, 5 sierpnia 2009

Madryt, część pierwsza

Madryt, dzień pierwszy.

Trasę wycieczki przygotowaliśmy skrupulatnie, żeby się nie nabiegać (w końcu było 40 stopni), nie namęczyć, a zobaczyć dużo. Podzieliłam miasto na trzy części, po jednej na każdy dzień. Wykonaliśmy plan minimum, zahaczając o kilka dodatkowych miejsc. Może to dlatego, że dość mało czasu spędziliśmy w muzeach, można tam siedzieć godzinami.

Wschodnia część miasta przypadła na piątek. Po śniadaniu (tuż po 10) ruszyliśmy, aby zobaczyć słynny Kilometr Zero, w samym sercu Madrytu. Niewielka tabliczka, łatwo ją przeoczyć, plus remont w okolicy przystanku metra Sol – a oczekiwałam ciszy i jakiegoś ogromnego bilboardu z informacją, że oto stoję przy kilometrze zero, stąd mierzy się odległości… frustrujące przeżycie, zatem uciekliśmy stamtąd w kierunku Desclazas Reales. Wycieczki po konwencie odbywają się tylko z przewodnikiem, a konwent otwarty jest od 10.30 do 12.45 (w piątki, w inne dni – także po południu), tak więc kupiliśmy bilety dopiero na 11.30 (studenckie po 4 euro sztuka, dla nie-studentów polecam kartę wstępu do Desclazes i Encarnacion, 12 euro). Warte zobaczenia, chociaż znajdują się tu głównie obrazy i dzieła sztuki zgromadzone przez założycielkę i późniejszych właścicieli. Przewodnik hiszpańskojęzyczny – prawdopodobnie są też wycieczki po angielsku. Po zwiedzeniu Monasterio Descalzas pomaszerowaliśmy do Encarnation, ale nie wchodziliśmy do środka, bo było już nieczynne, a poza tym – ponoć tam także są prawie wyłącznie obrazy.

Kolejnym punktem wycieczki był Pałac Królewski, Palacio Real, który jest ogromny! Jak w większości miejsc, nie można tam robić zdjęć, niestety. Weszliśmy do Pałacu za jedyne 3.5 euro (studenckie karty się przydają). Warta zobaczenia jest Zbrojownia, są tam zbroje rycerzy, zbroja dla psa, piękne zbroje dla koni, dużo broni. Komnat jest sporo, bardzo bogate wnętrza, niektóre zapierają dech, inne są tylko takie sobie. Przed pałacem jest piękny dziedziniec, ale w samo południe nie jest to idealne miejsce odpoczynku. Kawiarnia pałacowa jest oczywiście dość droga, ale nieźle zaopatrzona, zarówno w przekąski, jak i słodycze. Muzeum aptekarskie rozczarowuje, głównie słoiczki i kilka kolbek, plus maszyna do destylacji. Wszystko stare, ale niespecjalne. Obok pałacu znajdują się śliczne ogrody Sabatini, z uroczo przystrzyżonymi żywopłotami. Przerwa na obiad w jednej z knajpek blisko gmachu opery i po krótkiej sjeście powrót do zwiedzania – wycieczka ulicą de Bailen do egipskiej świątyni z IV wieku p.n.e. Tak, Egipt podarował Templo de Debod Hiszpanii za pomoc w wybudowaniu tamy na rzece. Ponieważ świątynia miałaby ulec zniszczeniu, rozebrano ją i kawałek po kawałku przewieziono do Hiszpanii. Robi wrażenie, ale jest miejscem dość dusznym i zatłoczonym. Zwiedzanie jest darmowe, ale godziny otwarcia są dość ograniczone (17-20 i 10-13). Obok jest fontanna, gdzie ochłody szukają ludzie przybywający do tego wysoko położonego punktu Madrytu. Rozciąga się stąd piękny widok na Pałac i resztę miasta. W parku obok można odpocząć – w cieniu drzew. Była prawie 20, ale słońce wciąż ostro grzało…

Dzielnie pomaszerowaliśmy w kierunku Pałacu, by zobaczyć Catedral Nuestra Seniora de la Almudena. Katedra jest wielka, pięknie lśni w słońcu, zwiedzanie jest darmowe (ale można wrzucić 1 euro, by pomóc w jej odnawianiu i utrzymywaniu). Posiada zdobione drzwi, ale wnętrza są nieciekawe (neogotyk). Na mosiężnych wrotach znajduje się relief upamiętniający konsekrację świątyni przez papieża Jana Pawła II w 1993 roku.

I tak zmęczeni, ale zadowoleni, wróciliśmy do naszego hostelu. Przed nami był przecież kolejny dzień szalonego zwiedzania…

poniedziałek, 27 lipca 2009

San Sebastian-Donostia

San Sebastian, czyli Donostia (w języku Basków), to nieduże, ale urocze miasteczko na północy, niedaleko od granicy z Francją, około 100 km od Bilbao. Postanowiliśmy je odwiedzić, ponieważ nasz przewodnik zasugerował, że warto. A jest tam co zwiedzać!
Wycieczkę rozpoczęliśmy od przyjazdu na niewielki dworzec autobusowy i przejścia wąskimi uliczkami w kierunku centrum miasta, obok Mostu Marii Cristiny. Minęliśmy po drodze śliczny park, od oceanu dzieliło nas kilka metrów. Zatrzymalismy się na dłuższą chwilę przy Katedrze Dobrego Pasterza. (Catedral del Buen Pastor)



Jej wystrój jest dość skromny, ołtarz jest wręcz ubogi. Boczne ołtarze robią za to wrażenie, są bogato zdobione, pozłacane. Uroczo prezentują się także witraże.
Dotarliśmy w końcu do Akwarium, które miało być pierwszym przystankiem w naszej podróży.

Gorąco polecam miłośnikom morza odwiedzenie tego oceanarium, można zobaczyć w nim kilkanaście gatunków rekinów (od małych rekinków psich do całkiem potężnych), masę różnych ryb, żółwi, węże wodne i śliczne płaszczki. Jest także szkielet wieloryba oraz wystawa modeli rozmaitych statków.

Przy odrobinie szczęścia trafić można na porę karmienia - dwóch nurków z ręki karmi wszystkie ryby, rekinom zaś podaje jedzenie na patyku. Wygląda to uroczo. Zwierzęta tłoczą się wokół nurków, którzy muszą być dość odważni, wchodząc pomiędzy wszystkie te bardziej i mniej bezpieczne stworzenia.
Tuż obok Akwarium jest muzeum, ale nie starczyło nam czasu na zwiedzenie go. Podobnie, można popłynąć łódką w mini rejs (około 1.5 euro), na wyspę świętej Klary.Wysepka jest bardzo mała, wygląda uroczo. Podobno jest dobrym miejscem na pikniki.
Kolejną rzeczą,którą w San Sebastian wypada zrobić, jest wejście na górę Monte Urgull, widoczną na zdjęciu poniżej.

Jest to swego rodzaju wyzwanie, kiedy słońce ostro praży, a osoba udająca się tam nie ma kondycji:). Radzę zabrać zapas wody i odpoczywać często, szczególnie idąc skrótami. Bo na górę można wyjść na dwa sposoby - albo łagodnym szlakiem dookoła, coraz wyżej i wyżej, albo schodkami (praktycznie pionowymi!). Oczywiście, wybraliśmy szybszą trasę po schodkach, aby czym prędzej wyjść na szczyt. Widok z góry, na port, ocean, plażę i miasto, był prześliczny, a intensywne kolory dodawały niezapomnianego uroku...

Kościółek na szczycie był bardzo skromny, trafiliśmy niestety na ślub i zostaliśmy delikatnie wyproszeni, więc nie mogliśmy wszystkiego dokładnie obejrzeć. Przeszliśmy się za to dookoła, podziwiając widoki i resztki twierdzy.

Bo na szczycie wzgórza znajdują się również ruiny twierdzy Castillo de Santa Cruz de la Mota założonej w XII wieku oraz wielka figura Chrystusa. Tak, z pewnością była to kiedyś twierdza obronna., o czym świadczą chociażby takie pozostałości:

Zejście z góry zajęło nam mniej czasu, niż przypuszczałam. Ruszyliśmy dalej, pośródmiejskiego hałasu, wąskimi uliczkami, na spacer po mieście...

niedziela, 12 lipca 2009

Santander


Pokaż/ukryj mini mapę

Z Bilbao do Santandera jest około 100 km. Nie przeszkadza to jednak klimatyzowanemu autobusowi dojechać tam w 70 minut (!). No cóż, najbardziej brakująca rzecz w Polsce - autostrady - są tam czymś tak powszechnym, że właściwie na nikim nie robią wrażenia. Przejazd kosztuje około 6,50 euro w jedną stronę. Trzeba się nastawić na dużo chodzenia - zrobiliśmy jakieś 12 km. Nie warto jechać tam przed 10 rano, ponieważ wszystko (poza plażą i parkiem przy pałacu) będzie pozamykane. Dodatkowo - trzeba dobrze zaplanować trasę, z uwagi na przerwę (sjesta?) w działaniu muzeów i innych atrakcji.

Santander to małe miasto, z pięknymi plażami, interesującymi zabytkami i pałacem, który jest podobno rezydencją letnią królów hiszpańskich. Nie wiem, żadnego nie widziałam. Na każdym rogu w tym miasteczku jest siedziba banku, wiadomo jakiego.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Muzeum Sztuk Pięknych (w soboty czynne od 10 do 13, wstęp wolny). Warto tam wejść, jest kilka dzieł godnych uwagi. Na poziomie -1 jest wystawa grafik, która na mnie nie zrobiła wrażenia. Ale część obrazów na wyższych poziomach faktycznie porywa.

Kolejnym punktem wycieczki była katedra Iglesia del Cristo. Niestety, czynna tylko do 13 (potem odbywały się śluby aż do 17), więc nie udało nam się dokładnie przyjrzeć wnętrzom. Oceniliśmy je na raczej skromne, wręcz surowe. Trafiliśmy na ślub - a co ciekawe, większość gości tłoczyła się pod kościołem.

(kliknij na obrazek, aby zobaczyć na mini-mapie lokalizację miejsca)

Następnie poszliśmy przez ogrody De Pereda do punktu informacji turystycznej, gdzie udało nam się zdobyć mapę. Pani informator coś nam zawzięcie tłumaczyła - oczywiście, po hiszpańsku. Szymon oddał się przyjemności jedzenia gigantycznego loda, ja zaś odpoczywaniu na ławce i podziwianiu widoków.

Mijaliśmy także całą masę uroczych latarni, które bardzo przypadły do gustu mojemu mężowi. Wręcz ryzykował życiem, żeby dostać się do jednej z nich.


Metalowy samowar szczególnie spodobał się damskiej części wycieczki.

Idąc nabrzeżem (Paseo De Pereda) dotarliśmy do Planetarium (zamkięte w lipcu, jaka szkoda...), Pałacu Festiwali (darowaliśmy sobie próby wdarcia się do środka), a potem poszliśmy w kierunku Muzeum Morskiego (wg przewodnika miało być nieczynne, ale okazało się, że w soboty jest otwarte od 10 do 19.30. Wstęp - 6 euro dorośli, 4 euro młodzież). Warto! Na dole - akwarium - piękne ryby, 180 gatunków morskiej zwierzyny, rekiny. Chociaż to najsłabsze akwarium, jakie do tej pory widzieliśmy (do tego na Rodos i w Paryżu jednak się nie umywa...), potem oszliśmy wyżej, oglądać kości wieloryba, masę modeli statków i stateczków, wyposażenie kajut i tym podobne ciekawe rzeczy. Niestety, brakowało nam podpisów choćby po angielsku.

Kolejny punkt wycieczki to plaża Magdaleny. Tam zrobiliśmy sobie porządny postój, pożywiliśmy się kanapkami, zanurzyliśmy stopy w lodowatej wodzie i poszliśmy dalej, do Pałacu.


Pałac i Ogrody Magdaleny są intrygujące - głównie z uwagi na kontrasty. Przy pałacu skwar, a kilka metrów dalej - klif, przy którym bardzo mocno wieje chłodny wiatr znad oceanu. Można przysiąść na chwilę, ale wtedy dopada człowieka ekstaza - z jednej strony upał, z drugiej ten wiatr. Na dole przepaść, z prawej piasek, dookoła zieleń... Cudownie!


Pałac jest piękny, duży. Niestety, nie wpuścili nas do środka. Chyba odbywał się tam właśnie spęd bardzo ważnych ludzi.


W pobliżu widać było niewielką wysepkę, a na niej - morską latarnię.



A na końcu - oglądaliśmy foki, lwy morskie i UWAGA - pingwiny. Foki radośnie pluskały się w wodzie, pływając a to na grzbiecie, a to na brzuszku. Co chwila jednak wynurzały się, ku uciesze turystów. Bo czyż nie są urocze?


Wiem, że brzmi nienormalnie, oglądanie pingwinów w Hiszpanii w niejednej osobie wzbudzi śmiech. Ale owszem, były tam, i na dowód - zdjęcie:)


Podróż powrotna trwała długo i składała się głównie z przystanków na ławeczkach. Słońce dopiekało ostro, efekty czego mam na skórze. Szkoda, że nie udało się zobaczyć Muzeum Archeologiczngo (czynne do 13), Muzeum Walk Byków (do 14), oraz krypt w Katedrze. Ale może kiedyś tu wrócimy...

Bo kocham morze!



niedziela, 5 lipca 2009

Plaże w Bilbao, część I

Plażować w Bilbao można w wielu miejscach. My na początek wybraliśmy plażę w Algorcie (metro: Algorta), kilka przystanków metrem od nas. Plaża piaszczysta, bez kamyczków. Zadbana, ale bez szaleństw. Widywałam ładniejsze. Praktycznie brak infrastruktury w postaci łazienek, sklepików i barów, co w zasadzie jest wadą, szczególnie jeśli chce się na tej plaży spędzić trochę czasu. Ale kilkadziesiąt metrów od plaży, idąc pod górkę, jest telepizza, która daje jedzenie na wynos. Niestety, gorzej z toaletą. Woda jest zimna, ale są odważni, którzy się kąpią.


Dziś wybraliśmy się przystanek dalej, na plażę (metro:)Bidezabal. (Miejscowość wciąż ta sama, Getxo, tx=cz) I to było TO!



Plaża śliczna, widoki urocze, klif w pobliżu zdobył serce mojego męża, który zaczął snuć plany wybudowania tutaj domku. Ale na początek wymyślił spacer po klifie. Na szczęście nie nakazał mi tam biec od razu, bo moje nogi i tak już dość mocno odczuwały trudny spaceru po mieście oraz zejście do plaży - 400 m w dół. Czułam jednak, że muszę zebrać siły na powrót.



A na plaży, jak to na plaży zwykle, rozebraliśmy się do bielizny, nazywanej szumnie strojem kąpielowym i przez dwie godziny mieliśmy zupełny relaks. Dupą do góry albo na dół, w każdym razie - na słoneczku.

Niedziela - Casco Viejo - Stare Miasto

Spacer po starszej części Bilbao zaczęliśmy około 14-tej. Z jednej strony był to dobry pomysł, bo uniknęliśmy skwaru, ale z drugiej - ważna informacja, której nie doczytaliśmy - kościoły mają sjestę od 14 do 17, zaś muzea w niedzielę są czynne tylko do 14. Dobrze, że przed nami jeszcze masa czasu na zwiedzenie Bilbao:)
Wysiedliśmy na Satutxu, skąd dotarliśmy najpierw do maleńkiego klasztoru karmelitów:


Potem zaczął się spacer do Basilica de Begona - było trochę pod górkę, ale ostatecznie udało się. Tyle, że bazylika miała właśnie przerwę. Poza tym, rośnie tam pełno drzew i ciężko ją sfotografować w całości.


Poszliśmy zatem na uroczy plac Jana XXIII. Tu pośród kwiatów i zieleni mogliśmy odpocząć na jednej z ławek. Niewielu tu ludzi, czuliśmy się przez większą część wycieczki, jak w opuszczonym mieście.


Z góry rozciągał się uroczy widok na miasto, góry i jeden z hoteli (rodzino, przybywaj!). Byliśmy bardzo wysoko, ale słoneczko dogrzewało mocno. Miasto jest położone uroczo, pomiędzy górami. Zabudowany jest chyba każdy metr kwadratowy.


Niestety, trzeba było schodzić. Po 213 schodach. Podobno, bo ja mam dziwne wrażenie, że było ich z tysiąc. Męczące to i bez dobrych butów nie polecam się tam wybierać.


Ja oczywiście często odpoczywałam, siadając na czym się dało i rozglądając dookoła. Można było dostrzec ciekawe rzeczy. Przystanek na polance zaowocował takim oto wspaniałym widokiem na miasto:


Potem doszliśmy do Placu Nowego, gdzie był mini-targ (głównie książki) i brzydki zapach (ach, Hiszpanie się nie cackają i w knajpach zużyte chusteczki, serwetki i papierosy rzucają na ziemię! Dlatego wieczorem bary są usiane kilkucentrymetrową warstwą brudów.). Niestety, zapiekanek tam nie mieli, poczułam, że to nie Kraków jednak.


Kolejne posiedzenie na schodach gotyckiej Katedry Santiago, pochodzącej z XII lub XIII wieku, która oczywiście też była zamknięta:


Chcieliśmy koniecznie znaleźć jakąś knajpkę, żeby poczekać przy kawie na koniec kościelnej sjesty. Ale nic z tego - otwartych było tylko kilka, a ludzie nie mając gdzie siedzieć, stali i pili piwo w tych ciasnych uliczkach starego miasta. O tym, że w pobliżu jest czynny bar, informował hałas, śmiech i delikatny zapach piwa.
Dlatego postanowiliśmy wrócić do mieszkania, a drugi raz zaatakować stare miasto w bardziej dogodnym czasie.


sobota, 4 lipca 2009

Sobota - Guggenheim Muzeum

Mieści się niedaleko przystanku Museo (ale nazwa przystanku pochodzi od innego muzeum, w którym jeszcze nie byliśmy). Użyteczna informacja:jeśli chcecie, aby autobus wam się zatrzymał na przystanku, musicie albo na niego pomachać, jeśli chcecie wsiąść (wsiadamy przednimi drzwiami, kasujemy bilet - instytucja kanara nie ma tu chyba racji bytu), albo nacisnąć przycisk w środku, jeśli chcecie wysiąść (środkowe drzwi). Wygląda na to, że wszystkie albo większość przystanków jest tutaj na żądanie.
Wstęp do muzeum kosztuje 7.50 dla studentów, 13 dla dorosłych - ceny mogą być zmienne, zależnie od ekspozycji.
Deszczowo dziś było, stąd ograniczyliśmy się do zwiedzania wnętrz. Muzeum jest ogromne, poświęciliśmy mu sześć godzin. W środku - sztuka nowoczesna. Na pierwszym poziomie ciekawe kompozycje z użyciem diod LED, wyświetlające słowa, frazy i zdania w kilku językach, warto na chwilę się zatrzymać, dając sobie szansę na obserwację wielu efektów. Wiszące samochody, i kompozycja zatytułowana Matter of Time, która według mnie nie przedstawia nic, za to bardzo podobała się Szymonowi.
Rada: nastawiać należy się na dziwne muzeum, sztukę nowoczesną, a nie oglądanie zabytków. Może być szokujące.
Na poziomie 1 znajduje się urocza kawiarnia, z bardzo mocną kawą i pysznymi kanapkami oraz przekąską quiche.
Jest tu też część z działami stworzonymi przez dzieci, a także ciemne pomieszczenia, gdzie można obejrzeć teledysk Jacksona, Nirvany i jakiegoś zespołu postpunkowego.

Poziom drugi sponsorują mieszkańcy Azji - duża część autorstwa Cai Guo-Qiang, rzeźby (rozpadające się) i pokazujące Chiny w czasie rewolucji kulturalnej... I piękna, wspaniała, zachwycająca część - malunki z użyciem prochu strzelniczego oraz filmy pokazujące używanie tego prochu na większą skalę (dały twórcy podwaliny pod przeniesienie wszystkiego na płótno). Jest też spory obraz i pokaz filmowy z otwarcia igrzysk w Pekinie. Piękne stopy w powietrzu, symbolizujące kolejne olimpiady, świetny efekt, kiedy krok po kroku stopy zbliżają się do stadionu...

Trzeci poziom - obrazy - imprsjonizm, ekspresjonizm, surrealizm. Niektóre zabawne. Przy innych można stać i gapić się, a i tak nie wiadomo, gdzie góra, a gdzie dół (trzeba zaufać tym, którzy wieszali je na ścianach). Jeden obraz Picasso. Nie wiem, gdzie w takim razie jest reszta. Kiedyś zwiedzę wszystkie galerie i znajdę.
Dalej filmy - jeden o kimś, kto zorganizował napad na bank 30 lat temu, a teraz o tym opowiada. Nawet podobno film o tym kimś powstał. Nie zrozumiałam, o co chodzi twórcy. No ale, Sztuka...

Ogólnie -warto było wejść, chociaż spodizewałam się czegoś innego. Byłam zaskoczona na każdym kroku. Dużo telewizji, dużo dziwacznych dzieł, które dla mnie nie są ani piękne, ani zachwycające, ani niecodzienne (ściana wylepiona reklamówkami... hmm...).

Jeśli jutro będzie słońce, to jedziemy na plażę. Następna notka - o pogodzie i komunikacji miejskiej w Bilbao:)

środa, 1 lipca 2009

Środa - Derio

Pierwszy dzień pracy!
Pobudka o 7.40, śniadanie, składające się z płatków z mlekiem i bagietki z serkiem. Pysznie. I na autobus do Derio. Po drodze zakup CrediTransu, czyli czegoś w rodzaju karty mpk, za całe 15 euro, jeździć można do wyczerpania tychże 15 euro. Po 30 minutach wysiadłyśmy w uroczej miejscowości, pomiędzy górami. Firma mieści się w ślicznym zakątku. Było sielsko, za oknami muczały krowy, dookoła zielono, drzewa... I słońce!
Nasi szefowie zabrali nas na pogawędkę o projektach, które robią, dali do poczytania kilka artykułów i odesłali do domu, ponieważ nie było speca od bhp, a bez speca nie wolno nam wejść do laboratorium. Musimy podpisać dokument, że w razie naszej krzywdy to nasza wina. Nie ma sprawy. Niech nam jeszcze powiedzą, czego nie dotykać, aby nie zepsuć:)
Laboratorium jest świetnie wyposażone. Jutro każda z nas ma dostać swój projekt, i będziemy działać. PCRy, hodowanie komórek, wyciszanie genów, immunohistochemia... zapowiada się bardzo ciekawie. Wszystkiego nas nauczą, wszystko pokażą. Są bardzo, bardzo mili, wytwarzają wokół siebie bardzo przyjazną atmosferę. Wszyscy, którzy tam pracują, cały czas się śmieją. Słońce jednak dobrze na ludzi działa.

Po południu - drzemka. Sama nie wiem, kiedy zasnęłam, było chyba ciut po 14, a obudziłam się o 16.30. Jak niemowlę. Już wiem, po co jest sjesta. Zakupy, gotowanie, pożeranie pysznego spaghetti, odpoczynek i obserwacja ogromnego deszczu, który spadł dość nagle (chmurzyło się co prawda, ale żadnej mżawki przepowiadającej.) O tym, że lunęło, świadczyły odgłosy z zewnątrz. Ludzie krzyczeli i chowali się, gdzie się dało.
Następnie wieczorna kawa. Jestem uzależniona od kofeiny! Po pięciu dniach bez kawy słaniałam się na nogach i miałam ciągoty w kierunku wyjadania ziaren kawy, gdybym takowe znalazła. Na szczęście jeden z licznych barów w okolicy rozwiązał problem. Ludzie tutaj faktycznie spotykają się wieczorami w knajpach, na każdym rogu jest bar, wszystkie zapełniają się około 20-21. Bardzo ciekawy zwyczaj.

Jedzenie w Hiszpanii jest dość tanie, ceny porównywalne z naszymi. A wędliny... Szaleję po prostu na ich widok. Od dawna pałam miłością do nieco surowego mięsa, a to wszystko tutaj jest niesamowicie pyszne. Podobnie sery - próbujemy nowych smaków, są tu rzeczy, których w Polsce nie ma. Albo są bardzo drogie, a tutaj to kwestia kilkudziesięciu centów. Mój żołądek jest bardzo szczęśliwy. Bagietka, masełko i szynka...

Czwartek i piątek
Pracy mam sporo, wychodzę o 18, w domu jestem na 19. Niewiele czasu na coś sensownego zostaje, jedynie włóczenie się po knajpach. Ludzie tutaj nie mają zwyczaju zapraszać znajomych do domu, spotykają się w barach, których jest pełno. Piją piwo lub wino, czasem kawę (ok. 1.5 euro za kawę z mlekiem, tyle samo za kieliszek wina), rozmawiają, często krzyczą, jest dużo śmiechu i dymu papierosowego. Spontaniczni, roześmiani. W barach często spotkać można ludzi po 70-tce, którzy korzystają z życia, ile wlezie.

Wtorek

We wtorek od rana biegaliśmy za kasą, bo bankomat, który miał ją wydawać, nie wydawał. Pan w banku kumał po angielsku (niebywałe!), wyjaśnił nam, że nie możemy używać tej karty tutaj, bo cośtam - potem okazało się, że karta jest podpięta pod konto w PLN, musiałam dzwonić i podpinać pod konto w euro. Chwilka roboty, ale masa stresu. Przy okazji - 40 minutowy spacer po mieście. Masa tu remontów, ale wszystko jest świetnie zorganizowane. Pełno podziemnych parkingów, co krok to rondo, miasto nie jest zakorkowane.
Po zamieszaniu udało nam się wprowadzić do naszego pokoiku. Mieszkanie dzielimy z pięcioma innymi osobami. Jednej z nich jeszcze na oczy nie widzieliśmy, a co ciekawe - nikt jeszcze jej nie widział, nawet ci, którzy mieszkają tu dwa tygodnie. Podobno jest dziewczyną. Dziewczyną-widmo.
Po południu pomknęliśmy na plażę. Ocean wciąż zimny, a ja wciąż gorąca, no bo słońce przypieka. Czuję się momentami jak kurczak na rożnie. Wracając do domu snułam marzenia o prysznicu i zalegnięciu w łożu, ale przy wejściu dopadła mnie Magda z mopem:) Wielkie porządki na wstępie. Tak, w kuchni znajdowały się stosy jedzenia, część przeterminowała się w lutym, takie wyrzuciliśmy (w porozumieniu z trójką innych lokatorów), resztę wystawiliśmy poza obręb lodówki, bo przestrzeń w lodówce była nam potrzebna. Do cholery, jedzenie niczyje, a my nie mamy się gdzie wcisnąć!
Potem zaś porządki w łazience, sytuacja podobna, multum cudzych kosmetyków. Nie sądzę, żeby wszystko należało do Dziewczyny-Widmo, póki co wszystko stoi pod pokojem. Gdyby coś było jej, to powinna sobie wziąć, nieprawdaż?
Poszliśmy spać koło północy. Nie było już widno:)

wtorek, 30 czerwca 2009

Dzień 1 - poniedziałek

Najpierw pobudka o nieludzkiej porze (5.00 jest nieludzka), śliczne słońce na dzieńdobry, taksówką na lotnisko, odprawa, i oczekiwanie. Pierwszy lot, do Brukseli, opóźnił się o godzinę. Zdarza się. Byłam po aviomarinie, więc wszystko mi zwisało, tańczyło przed oczami, spałam na stojąco w autobusie lotniskowym. 8.30 wystartowaliśmy, lot bez niespodzianek, chociaż umierałam ze strachu na pokładzie. Nienawidzę latać i już. Potem lot do Bilbao. Pilot informuje, że w Bilbao jest 31 stopni, ale oczywiście do mnie dociera, że jest 21. I cieszę się, że jestem w dżinsach. Jasne. Prawda dotarła do mnie tuż po lądowaniu. Żar z nieba, a ja w tych cholernych dżinsach. I z walizką. Udało nam się spakować 2 walizki po 20 kg rzeczy. Pierwszy raz w życiu jechaliśmy jak Turyści, a nie, jak zwykle, z jedną walizką ważącą 12kg, wzbudzając sensację wśród wszystkich na lotnisku. Aczkolwiek tachanie tej walizki w upale nie jest przyjemne. W każdym razie, o 13.30 byliśmy w Bilbao, autobusem do hotelu, gdzie mieliśmy spędzić pierwszą noc. A potem - po zjedzeniu czegoś dziwnego - biegusiem na plażę. Bieguś w tym przypadku oznacza metro, którym do plaży jedzie się jakieś 25 minut. Z centrum jest trochę daleko. Hotel śliczny, mogę polecić, jeśli się ktoś tu wybiera w najbliższym czasie. Plaża piaszczysta, nie ma kamyczków. Ocean jest dość chłodny, nie odważyłam się jeszcze kąpać. Ale kiedyś to zrobię, bo woda kusi, oj kusi. Wieczorem, około 20, kiedy wracaliśmy z plaży, spadło 10 kropli deszczu. Więc pogoda jest jakże zróżnicowana.
Miasto jest portowe, więc naprzeciw plaży jest część portu, jakieś dźwigi, czy coś. Dzięki temu woda nie jest krystalicznie czysta, ale myślę, że kąpać się można. Najpiękniejsze jednak jest to, że tuż obok są góry. Piękne, zielone góry! Kontrast jest niesamowity. Tu ocean, tam góra. Robi wrażenie (podobnie jest w Grecji, ale tu jest znacznie bardziej zielono).Maszerujemy na plażę, po dzielnicy białych domków z zielonymi drzwiami i okiennicami. Pięknie!

Coraz bliżej woda, no chodź żono szybciutko! - zdaje się wołać Ten Jedyny.



Kontrasty kontrastami, a woda niebieska.


Minka się cieszy, bo oczka zobaczyły plażę, a uszka usłyszały szum oceanu. Mraauuu!! To lubię!!

Dzień zero - Warszawa

Ponieważ wylatywaliśmy ze stolicy, nie mogłam się oprzeć pokusie pochodzenia sobie po parku, położonym niedaleko mieszkania, w którym spaliśmy. Lubię stolicę, jest dla mnie wciąż urocza, piękna i nieokryta. Oczywiście, że Kraków jest najpiękniejszy na świecie! No ale miło jest pospacerować po stolicy, Ogród Krasińskich jest cudny. Poniżej - kilka zdjęć.





piątek, 26 czerwca 2009

3 dni do

pogoda tutaj jest tak nieciekawa, że właściwie chciałoby się spędzać dnie w pościeli. Tyle, że jak się otworzy okna na cały dzień, to pościel robi się niemile wilgotna. Co to za klimat w ogóle? I czy tam będzie podobnie?
Podpisałam ostatnie dokumenty. Jeszcze kilka spraw muszę zamknąć na uczelni. Jeszcze kilka dokumentów wydrukować i zabrać ze sobą. Odwiedzić aptekę.
Pakowanie okazało się być świetnym czasem do sprzątania bałaganu - w małym pokoju rzeczy porozrzucane po dziesięciu szufladach upchnęłam ładnie w dwóch, wyrzuciłam tonę śmieci. W dużym pokoju uporządkowane zostały na razie notatki ze studiów oraz teczki na dokumenty. Trzy segregatory z ważnymi rzeczami pękają w szwach, trzeba będzie dodać niedługo czwarty. Ja zupełnie nie wiem, co stamtąd można wyrzucić, a co poza fakturami i gwarancjami należy bezwzględnie trzymać. Oj, nazbierało się, nazbierało.
Wyrosła we mnie potrzeba zakupu futerału na aparat. No jasne, miał być kupiony razem z aparatem, ale nie wyszło. A jest potrzebny.
Przeczytałam ostatnio jakoś przypadkiem jedną z książek, którą miałam ze sobą zabrać. No cóż, będę musiała wziąć jakieś inne...

czwartek, 18 czerwca 2009

Ile to jeszcze zostało i co dalej?

No to żeby zapoczątkować przygotowaniu do wyjazdu, poszłam sobie do fryzjera.
A jakże.
Pani w ciąży zaproponowała mi zdegażowanie grzywki (NIE, nie zdegarażowanie i NIE zdegazowanie).
Cokolwiek to jest, działaj kobieto! Krzyknęłam zachęcająco i zdjęłam okulary.

No to się doigrałam i mam teraz mysią grzywkę i wychudzoną fryzurkę na czubku (ponoć mi się czapka z włosów robiła).
Jezu. Zdjęcie będzie, jak się dogadam z tym czymś, co było kiedyś moją grzywką.

A co będzie z tym blogiem, jak już raczymy wrócić z dalekiego kraju? Nie wiem.

środa, 17 czerwca 2009

A po co ja Tam?

Jadę sobie Tam, nie do końca i nie tylko na urlop. To nie mają być trzy miesiące beztroskiej zabawy, chociaż zabawą wszystko ma być podszyte. Nie będziemy przecież robić z życia śmiertlenie poważnej sprawy?
Są tam komórki macierzyste (z embrionu, z dorosłego, z nowotworu), które się izoluje, pozyskuje, sprawdza, co się z nimi dzieje, jak zamieniają się w dorosłe i jak sprawić, żeby pozostały śliczne i młodziutkie... A prace tych państwa mają poszerzyć wiedzę na temat biologii komórki macierzystej, na temat nowotworu i tego, co dzieje się z genomem, kiedy proces nowotworzenia postępuje. Szukają leku na raka? W bardzo dużym uproszczeniu, bo lek na raka nie istnieje;) I nie zaistnieje;) I to nie jest kwestia mojej małej wiary.
Jadę więc robić dziwnie poważne rzeczy. Bo te komórki macierzyste są modne ostatnio, prawda? Bo te nowotwory to nam populację przetrzebiają, nieznośne i złe!
Jadę i mam nadzieję, że nie napsuję tam wiele, że nauczę się ciekawych rzeczy, i że będzie interesująco:)

wtorek, 16 czerwca 2009

TAM

Tam jest teraz podobno 18 stopni, a niebo zachmurzone. Zupełnie jak Tu. Ale to mnie w ogóle nie martwi i nie przeraża - Tam w pobliżu (pół godziny drogi?) jest Wielka Woda, zwana Oceanem. A ja jestem taplak, lubię się w wodzie taplać i przy wodzie przebywać. Woda mi wszystko wynagrodzi, nawet jeśli będę tylko siedzieć przy wodzie i czytać książki i oddychać wilgocią...
Bardzo wynagradzające będzie też Ciepłe Morze, do którego będzie tylko 600 km (czyli godzinka lotu samolotem). 600 km to bardzo blisko. Jeśli oczywiście jest samolot:)
I tam, w Barcelonie, niedaleko ciepłego morza, na pewno będzie pole namiotowe. Na owo pole namiotowe wymyśliłam sobie pojechać z Sz. No bo... My nigdy pod namiotem nie byliśmy (nigdy nie sami), a wiadomo, ile przyjemnych rzeczy pod namiotem czeka. No to wykorzystamy szansę, że będzie tam ciepło i sucho i idealnie pod namiot.

W Barcelonie jest też Oceanarium. Moje wymarzone do odwiedzenia. Koniecznie kilka godzin do spędzenia.Co mi tam galerie i obrazy, rybeńki i inne cuda morskie/rzeczne - to jest frajda:)

A do naszego mieszkania musimy zabrać pościel. Całą pościel. Mam nadzieję, że na miejscu są jakieś sklepy:)

piątek, 12 czerwca 2009

Przed wyjazdem

Należy:
  • zaopatrzyć się w kartę EKUZ (NFZ wydaje jakiś papierek, który mówi o tym, że jestem ubezpieczona w Polsce i w razie czego trzeba mnie leczyć).Ten papierek wygląda jak karta do bankomatu i mam ją już w portfelu. Poszło sprawnie i obyło się beze mnie, a ludzie w NFZcie podobno byli prze-mi-li. Jakiś pan zadzwonił nawet o 15 do mojego męża (który właśnie do NFZ jechał, bo był umówiony na ten dzień), czy zdąży dojechać, bo jest dziś do 16, ale on (ten pan) może zaczekać (!!!).
  • zakupić ubezpieczenie, najlepiej Euro<26 lub ISIC. Mam euro, ciekawe, czy w Hiszpanii honorują?
  • nabyć dodatkową walizkę (z pomocą przyjdzie mama, która właśnie zakupiła walizkę dla siebie, ale chętnie pożyczy).
  • kupić plan miasta Bilbao oraz przewodniki po innych miastach, do których się wybieramy.
  • skompletować apteczkę. Duża ilość aviomarinu i środków uspokajających na czas lotu (całe szczęście, nie lecimy Airbusem).
  • odwiedzić stomatologa (w razie czego lepiej naprawić ewentualne ubytki tutaj).
  • odwiedzić lekarzy innych specjalności, z którymi i tak w Hiszpanii się nie dogadam.
  • zakupić/pożyczyć stertę książek (na samotne wieczory, kiedy mąż do Polski będzie przylatywał oraz na leżenie na plaży po pracy).
  • wyprawić pożegnalne party. Pod znakiem zapytania, bo tata ma imieniny:)
  • zdać egzaminy (jeszcze 6, jeszcze 6...Czyli połowa za mną, a sesja zaczyna się dopiero we wtorek. teoretycznie.)
  • zrobić listę - co należy spakować. Dobrze, że w Hiszpanii jest ciepło i nie trzeba taszczyć swetrów i tym podobnych ciepłych ubrań.
  • zabrać ze sobą dziwne dokumenty, głównie dla firmy.
I tak najgorsze będzie wpakowanie się w samolot. Chyba powinnam wziąć młotek i zapodać sobie jedno malutkie uderzonko w głowę, albowiem strasznie boję się latać. No bo są turbulencje. Zawsze są. Niekiedy pilot ostrzega, że będzie zaraz turbulencyjka. Niekiedy nie ostrzega i mnie to drażni, bo wolę wiedzieć. Żaden mój lot nie trwał więcej niż 3 godziny, na dłużej nie dam się dobrowolnie umieścić w tej puszcze metalowej, i zawsze umieram z głodu na pokładzie. Mam ochotę rzucić się na podawane jedzenie (samolotowe, więc lekko sztucznawe, ale mi i tak zawsze żołądek wykręca, jakby to conajmniej Wierzynek był), ale się boję jeść, no bo jak zjem to mój żołądek może przy turbulencji się przenicować i będzie jeszcze gorzej.
No dobra. Ale lecimy:) Za 16 dni:)

Stało się!

Umowa z firmą podpisana.
Bilety lotnicze kupione.
Mieszkanie właściwie znalezione.
Konto bankowe w euro założone, zapełnione walutą, którą będziemy sukcesywnie wydawać.
Opieka do krakowskiego mieszkania znaleziona.

29 czerwca wybywamy (we dwoje!) do Bilbao! Wylot z Warszawy wczesnym porankiem, w godzinach południowych powinniśmy być na miejscu.
Pozostało 17 dni:)